1.Dojazd autobusem miejskim do Kępy Zawadowskiej,
2. Dalej pieszo w kierunku wału p-powódź,
3. Znaleźć ciekawe, odosobnione miejsce,
4. Przetestować puchę.
O ile z punktem pierwszym i drugim poszło idealnie to już z trzecim nie bardzo :-/
Ciekawych miejsc było od groma, ale odosobnienia ze świecą szukać.
„Stanąłem na wale i spojrzałem w pole: kilka autek stało” – jak pisał Poeta.
Co kilkanaście metrów samochody zaparkowane przy samej rzece, rodzinka, tudzież kilka osób na leżaczkach, o dziwo cisza nie zmącona alko-libacjami.
Znajduję w końcu miejsce dla siebie, nikogo w pobliżu, chwila zadumy i do dzieła

Jako hubki użyłem zeschniętą wysoką trawę, a dokładnie jej kwiatostany.
Jako opał posłużyło nadpalone drewno, znalezione opodal i przeze mnie zestrugane na mniejsze kawałki, oraz szczapki ze spróchniałego pniaka.
Oczywiście do rozpalenia użyłem krzesiwa (hubka nie wymagała nawet użycia MAGNEZU – wystarczyły iskry z samego krzesiwa).
Woda w kubku, mimo silnego wiatru, zagotowała się bardzo szybko na małej ilości opału.
Dorzuciłem na koniec igieł sosny i wypiłem smaczny napar.
Puszka rozdziewiczona, muszę tylko powiększyć otwory u spodu żeby lepszy cug był.
Jeszcze chwila (dłuższa) zadumy i wracam na pętlę ZTM.
Było krótko, ale oderwałem się od codzienności i znalazłem kilka ciekawych miejsc pod kątem wypadu na ryby.
Może i lepiej, że nie zdążyłem przed majówką z opłaceniem karty wędkarskiej, tylko bym się wkurzał, że ludzi pełno.
Nic straconego pojadę tam w tygodniu

Oto kilka FOTEK