Władysławowo - Świnoujście
: 05 lip 2012, 10:57
Przeszedłem, zgodnie z zapowiedziami, z Władysławowa do Świnoujścia. Było całkiem fajnie, chociaż miałem ciężkie chwile. Popełniłem masę błędów, których konsekwencje musiałem później ponosić na trasie. Nie miałem po drodze ciepłego, suchego domu z wygodnym łóżkiem.
Dlaczego taka trasa, dlaczego nie cały szlak, dlaczego "od końca"? Tak się dziwnie porobiło. Planowałem przejście w innym terminie, w innych warunkach, ale dość nagle mi się wszystko pozmieniało. Postaram się opisać wszystko w miarę dokładnie, uwzględniając relację z wędrówki, stan i charakter trasy i sposoby radzenia sobie z problemami po drodze. Niestety, ze względu na dużą ilość pracy (pisanie, sklejanie panoram), muszę to podzielić na kilka kawałków. Wszystkie fotki w kupie wrzucę tu:
https://picasaweb.google.com/luke.jastr ... directlink
Całą przygodę zacząłem w środę, 20.06, o 5 rano. Do Władysławowa dojechałem pociągiem - dwie przesiadki, bez opóźnień. Po drodze w okolicach Pucka minąłem wielką elektrownię wiatrową, liczyłem wiatraki, ale po czterdziestym przestałem.
Władysławowo-Łeba
Plaża we Władysławowie przypomniała mi filmy o piratach, klify były raczej niskie, ale bardzo filmowo udekorowane pniami drzew, krzaczorami, mchem itp. Dało się też zauważyć ostatnie przygotowania do sezonu, ktoś coś montował przy barze, obok robotnicy stawiali wielką zjeżdżalnię. Szedłem spokojnie brzegiem morza, minąłem parę plażowych namiotów, kutry, parę rybich łbów, po dwóch godzinach przeszedłem betonowym wałem w okolicach Rozewia - jakoś wtedy też zaczęła się psuć pogoda. Przekroczyłem kilka płytkich rzeczek - woda sięgała najwyżej do kolana. Kiedy miałem wątpliwości - czekałem aż kto inny zdecyduje się na przejście i przyglądałem się uważnie jak sobie radzi.
Początkowo dzikie wybrzeże umocniono na sporym odcinku kamieniami usypanymi w drucianych siatkach w wysokie stopnie - dla mnie to zbrodnia na krajobrazie, tyle w tym dobrego, że można było miejscami wygodnie posiedzieć. W kilku miejscach musiałem zakładać buty - tam gdzie ta konstrukcja sięgała do samego brzegu z piasku wystawały zardzewiałe druty, chodzenie po siatce z kamieniami też nie było przyjemne.

Na pierwszy nocleg wybrałem las przy ujściu rzeki między Białgórą a Lubiatowem. Posiedziałem chwilę na pustej plaży. Okazało się, że rozładowały się baterie w radiu (radio to ma tendencje do samodzielnego włączania się), więc zostałem bez prognozy pogody i bez "towarzystwa". Zmarzłem w nocy i przez to nie wyspałem się za bardzo - to niestety będzie się powtarzało przez następne dwie noce.

Poranek zacząłem od powrotu nad rzekę i uprania (właściwie to wypłukania) podkoszulka i majtek. Miałem też okazję zobaczyć latający dość nisko duży wojskowy samolot transportowy, prawdopodobnie były to ćwiczenia pilotów. Pranie suszyłem przytroczone do plecaka.
Z godziny na godzinę wiało coraz silniej. Postanowiłem się zdrzemnąć na plaży, miałem kupę zabawy z rozbijaniem poncha jako wiatrochronu, okazało się to praktycznie niewykonalne. w końcu udało mi się postawić coś a'la namiot z masztem sterczącym przez kaptur, zdrzemnąłem się godzinkę, spakowałem, pobawiłem kamykami i poszedłem dalej plażą. Minąłem wystający z morza kawałek betonu ze schodkami (pojęcia nie mam co to było) i udałem się na nocleg kawałek przed wrakiem West Star. Ugotowałem mało apetyczną zupę (żurek z kuskusem) i poszedłem spać.



Następnego dnia - w piątek rano - doszedłem do Łeby. Pokręciłem się po mieście, w końcu udałem się do lasku nieopodal ul. Turystycznej i tam przespałem kilka godzin.
Ogólnie, poza paroma miejscami (głównie chodzi o Rozewie i remontowane albo wymagające remontu kawałki brzegu z tym durnym schodkowym umocnieniem z kamieni i metalowej siatki) całą tą trasę da radę przejść brzegiem na bosaka. Tam, gdzie trzeba było brodzić przez rzeczki, woda sięgała najwyżej do połowy uda.
Łeba-Ustka
Wieczorem udało mi się złapać Przemka, z którym umówiłem się na wspólne przejście do Ustki. Przemaszerowaliśmy razem kawałek brzegiem, poszukaliśmy miejsca na nocleg.
Gdzieś w tym momencie musiały mi się zacząć rozklejać dość wysłużone buty, bo w połowie następnego dnia wymagały już reanimacji. Najpierw taśmą klejącą, później plastrem (okazał się o wiele lepszy), na końcu Kropelką. Buty wyrzuciłem za Kołobrzegiem, po tym, jak w Darłowie kupiłem sobie tenisówki i trochę w nich pochodziłem.
Rano wyruszyliśmy przez Słowiński Park Narodowy. Można było iść albo plażą, albo szlakiem - lasem. Pogoda była znakomita - ciepło, słonecznie. Widzieliśmy ekipę zdjęciową, jeżdżącą jeepami po wydmach (mieli nawet podstawione własne toi-toie!). Krajobraz wydmowy przypominał mi Marsa albo inną Diunę - piach, piach, piach, w każdym możliwym momencie. Doszliśmy do plaży, po jakimś czasie Przemek zaproponował przejście lasem, więc wróciliśmy do lasu - tu, chcąc dojść do Czołpina wzorowo się pogubiliśmy. Miała być droga - była ginąca co jakiś czas licha ścieżynka. Nie chcąc iść ponad 5 km lasem po niepewnym i nierównym terenie, zarządziłem odwrót na plażę. W międzyczasie, zdejmując z siebie kleszcze, posiałem gdzieś kijki. Musiałem chyba je odłożyć, żeby otrzepać spodnie, i w pośpiechu zapomniałem zabrać. Nieduża to była strata (kijki bambusowe, warte może z 10 zł), więc za bardzo się nie przejąłem. Ugryzienia zamieszkujących SPN gzów wielkości szerszeni goją mi się do tej pory; turysta, który chce tam przeżyć, powinien założyć spodnie i koszulę z długim rękawem.


Po wyjściu na plażę, mocno przegrzany i lekko odwodniony, poprosiłem Przemka - ponieważ jest znakomitym piechurem i chodzi o wiele szybciej, żeby poszedł do Czołpina po wodę, a ja go dogonię, jak tylko ochłonę, odpocznę i sprawdzę, czy nie złapałem kleszczy - koniec końców złapałem trzy, z wyciągnięciem nie było problemów.


Droga z plaży do Czołpina prowadzi czerwonym szlakiem przez wydmy. Kiedy się spotkaliśmy, Przemek już czekał z zakupami, miał też ze sobą petetekoską mapę. On nie chciał wracać tą samą drogą (wcale mu się nie dziwię!), ja nie chciałem znów się wpakować w tarapaty, więc wypiliśmy po piwie i rozstaliśmy się na jakiś czas, umówiliśmy się na spotkanie kawałek dalej, w miejscu, w którym niebieski szlak wchodził na plażę (zależnie od kierunku podróży mógł też z plaży wychodzić
).
Po dotarciu na plażę wypiłem 1,5l wody, zjadłem trochę czekolady i kompletnie odpadłem na jakąś godzinę. Kiedy się obudziłem - zacząłem dość żwawy spacer w kierunku miejsca zbiórki. Niestety - przy plaży, nawet na przeznaczonych do tego słupach, nie było jakichkolwiek oznaczeń, wiedziałem, że Przemek gdzieś tam już na mnie czeka, więc szedłem do przodu, uważnie się rozglądając. Spacer przerwałem 6 km od Rowów, daleko za miejscem, w którym się umówiliśmy. Dogadaliśmy się przez telefon i w końcu udało nam się złapać na plaży. Obaj byliśmy dość zmęczeni, więc szybko poszliśmy spać.
Następnego dnia rano (niedziela) ruszyliśmy dalej, w kierunku Rowów. W Rowach pożegnałem Przemka, zrobiłem zakupy i na obiad upichciłem sobie spaghetti z tuńczykiem - może bez fajerwerków, ale całkiem pożywne danie. Poza tymi dziwnymi daniami, menu składało się z czekolad, batonów itp. bomb kalorycznych (gorzka czekolada trudniej się topi
)


Ruszyłem leniwie w kierunku Ustki. Plaża na tym odcinku, pomimo dość licznych pielgrzymek kijkarzy, była naprawdę dzika, nieuporządkowana, nieuregulowana, szło się bardzo przyjemnie. Na nocleg wybrałem sobie las zaraz przed miastem.

Dlaczego taka trasa, dlaczego nie cały szlak, dlaczego "od końca"? Tak się dziwnie porobiło. Planowałem przejście w innym terminie, w innych warunkach, ale dość nagle mi się wszystko pozmieniało. Postaram się opisać wszystko w miarę dokładnie, uwzględniając relację z wędrówki, stan i charakter trasy i sposoby radzenia sobie z problemami po drodze. Niestety, ze względu na dużą ilość pracy (pisanie, sklejanie panoram), muszę to podzielić na kilka kawałków. Wszystkie fotki w kupie wrzucę tu:
https://picasaweb.google.com/luke.jastr ... directlink
Całą przygodę zacząłem w środę, 20.06, o 5 rano. Do Władysławowa dojechałem pociągiem - dwie przesiadki, bez opóźnień. Po drodze w okolicach Pucka minąłem wielką elektrownię wiatrową, liczyłem wiatraki, ale po czterdziestym przestałem.
Władysławowo-Łeba
Plaża we Władysławowie przypomniała mi filmy o piratach, klify były raczej niskie, ale bardzo filmowo udekorowane pniami drzew, krzaczorami, mchem itp. Dało się też zauważyć ostatnie przygotowania do sezonu, ktoś coś montował przy barze, obok robotnicy stawiali wielką zjeżdżalnię. Szedłem spokojnie brzegiem morza, minąłem parę plażowych namiotów, kutry, parę rybich łbów, po dwóch godzinach przeszedłem betonowym wałem w okolicach Rozewia - jakoś wtedy też zaczęła się psuć pogoda. Przekroczyłem kilka płytkich rzeczek - woda sięgała najwyżej do kolana. Kiedy miałem wątpliwości - czekałem aż kto inny zdecyduje się na przejście i przyglądałem się uważnie jak sobie radzi.
Początkowo dzikie wybrzeże umocniono na sporym odcinku kamieniami usypanymi w drucianych siatkach w wysokie stopnie - dla mnie to zbrodnia na krajobrazie, tyle w tym dobrego, że można było miejscami wygodnie posiedzieć. W kilku miejscach musiałem zakładać buty - tam gdzie ta konstrukcja sięgała do samego brzegu z piasku wystawały zardzewiałe druty, chodzenie po siatce z kamieniami też nie było przyjemne.
Na pierwszy nocleg wybrałem las przy ujściu rzeki między Białgórą a Lubiatowem. Posiedziałem chwilę na pustej plaży. Okazało się, że rozładowały się baterie w radiu (radio to ma tendencje do samodzielnego włączania się), więc zostałem bez prognozy pogody i bez "towarzystwa". Zmarzłem w nocy i przez to nie wyspałem się za bardzo - to niestety będzie się powtarzało przez następne dwie noce.
Poranek zacząłem od powrotu nad rzekę i uprania (właściwie to wypłukania) podkoszulka i majtek. Miałem też okazję zobaczyć latający dość nisko duży wojskowy samolot transportowy, prawdopodobnie były to ćwiczenia pilotów. Pranie suszyłem przytroczone do plecaka.
Z godziny na godzinę wiało coraz silniej. Postanowiłem się zdrzemnąć na plaży, miałem kupę zabawy z rozbijaniem poncha jako wiatrochronu, okazało się to praktycznie niewykonalne. w końcu udało mi się postawić coś a'la namiot z masztem sterczącym przez kaptur, zdrzemnąłem się godzinkę, spakowałem, pobawiłem kamykami i poszedłem dalej plażą. Minąłem wystający z morza kawałek betonu ze schodkami (pojęcia nie mam co to było) i udałem się na nocleg kawałek przed wrakiem West Star. Ugotowałem mało apetyczną zupę (żurek z kuskusem) i poszedłem spać.
Następnego dnia - w piątek rano - doszedłem do Łeby. Pokręciłem się po mieście, w końcu udałem się do lasku nieopodal ul. Turystycznej i tam przespałem kilka godzin.
Ogólnie, poza paroma miejscami (głównie chodzi o Rozewie i remontowane albo wymagające remontu kawałki brzegu z tym durnym schodkowym umocnieniem z kamieni i metalowej siatki) całą tą trasę da radę przejść brzegiem na bosaka. Tam, gdzie trzeba było brodzić przez rzeczki, woda sięgała najwyżej do połowy uda.
Łeba-Ustka
Wieczorem udało mi się złapać Przemka, z którym umówiłem się na wspólne przejście do Ustki. Przemaszerowaliśmy razem kawałek brzegiem, poszukaliśmy miejsca na nocleg.
Gdzieś w tym momencie musiały mi się zacząć rozklejać dość wysłużone buty, bo w połowie następnego dnia wymagały już reanimacji. Najpierw taśmą klejącą, później plastrem (okazał się o wiele lepszy), na końcu Kropelką. Buty wyrzuciłem za Kołobrzegiem, po tym, jak w Darłowie kupiłem sobie tenisówki i trochę w nich pochodziłem.
Rano wyruszyliśmy przez Słowiński Park Narodowy. Można było iść albo plażą, albo szlakiem - lasem. Pogoda była znakomita - ciepło, słonecznie. Widzieliśmy ekipę zdjęciową, jeżdżącą jeepami po wydmach (mieli nawet podstawione własne toi-toie!). Krajobraz wydmowy przypominał mi Marsa albo inną Diunę - piach, piach, piach, w każdym możliwym momencie. Doszliśmy do plaży, po jakimś czasie Przemek zaproponował przejście lasem, więc wróciliśmy do lasu - tu, chcąc dojść do Czołpina wzorowo się pogubiliśmy. Miała być droga - była ginąca co jakiś czas licha ścieżynka. Nie chcąc iść ponad 5 km lasem po niepewnym i nierównym terenie, zarządziłem odwrót na plażę. W międzyczasie, zdejmując z siebie kleszcze, posiałem gdzieś kijki. Musiałem chyba je odłożyć, żeby otrzepać spodnie, i w pośpiechu zapomniałem zabrać. Nieduża to była strata (kijki bambusowe, warte może z 10 zł), więc za bardzo się nie przejąłem. Ugryzienia zamieszkujących SPN gzów wielkości szerszeni goją mi się do tej pory; turysta, który chce tam przeżyć, powinien założyć spodnie i koszulę z długim rękawem.
Po wyjściu na plażę, mocno przegrzany i lekko odwodniony, poprosiłem Przemka - ponieważ jest znakomitym piechurem i chodzi o wiele szybciej, żeby poszedł do Czołpina po wodę, a ja go dogonię, jak tylko ochłonę, odpocznę i sprawdzę, czy nie złapałem kleszczy - koniec końców złapałem trzy, z wyciągnięciem nie było problemów.
Droga z plaży do Czołpina prowadzi czerwonym szlakiem przez wydmy. Kiedy się spotkaliśmy, Przemek już czekał z zakupami, miał też ze sobą petetekoską mapę. On nie chciał wracać tą samą drogą (wcale mu się nie dziwię!), ja nie chciałem znów się wpakować w tarapaty, więc wypiliśmy po piwie i rozstaliśmy się na jakiś czas, umówiliśmy się na spotkanie kawałek dalej, w miejscu, w którym niebieski szlak wchodził na plażę (zależnie od kierunku podróży mógł też z plaży wychodzić

Po dotarciu na plażę wypiłem 1,5l wody, zjadłem trochę czekolady i kompletnie odpadłem na jakąś godzinę. Kiedy się obudziłem - zacząłem dość żwawy spacer w kierunku miejsca zbiórki. Niestety - przy plaży, nawet na przeznaczonych do tego słupach, nie było jakichkolwiek oznaczeń, wiedziałem, że Przemek gdzieś tam już na mnie czeka, więc szedłem do przodu, uważnie się rozglądając. Spacer przerwałem 6 km od Rowów, daleko za miejscem, w którym się umówiliśmy. Dogadaliśmy się przez telefon i w końcu udało nam się złapać na plaży. Obaj byliśmy dość zmęczeni, więc szybko poszliśmy spać.
Następnego dnia rano (niedziela) ruszyliśmy dalej, w kierunku Rowów. W Rowach pożegnałem Przemka, zrobiłem zakupy i na obiad upichciłem sobie spaghetti z tuńczykiem - może bez fajerwerków, ale całkiem pożywne danie. Poza tymi dziwnymi daniami, menu składało się z czekolad, batonów itp. bomb kalorycznych (gorzka czekolada trudniej się topi

Ruszyłem leniwie w kierunku Ustki. Plaża na tym odcinku, pomimo dość licznych pielgrzymek kijkarzy, była naprawdę dzika, nieuporządkowana, nieuregulowana, szło się bardzo przyjemnie. Na nocleg wybrałem sobie las zaraz przed miastem.
